Była gwiazdą telewizji, żyła w dramatycznych warunkach. "Mieszkanie było brudne, zarobaczone, panował fetor"
O Irenie Dziedzic mówiło się „żelazna dama telewizji”. Ikona, która nauczyła Polaków, czym jest telewizyjny talk-show, odeszła 5 listopada 2018 roku. Dziś znów wraca na czołówki – nie z powodu programów i nagród, lecz z powodu kulis jej ostatnich miesięcy. Jak wyglądała codzienność gwiazdy, gdy zgasły reflektory? I dlaczego mieszkanie, w którym mieszkała, jest opisane w tak drastycznych słowach?
Z piedestału do samotności
Irena Dziedzic była twarzą powojennej telewizji: przebojowa, perfekcyjna, bezbłędna w dykcji. „Tele-Echo” dobijało rekordów, a prowadząca miała opinię rozmówczyni, która potrafi rozbroić nawet największą gwiazdę. Z biegiem lat wycofała się z życia publicznego, ograniczyła kontakty i rzadko wychodziła z mieszkania na Saskiej Kępie.
Kiedy 5 listopada 2018 roku media obiegła wiadomość o jej śmierci, wielu liczyło, że pozostawi po sobie uporządkowany świat – w końcu taka była na antenie. Rzeczywistość okazała się bardziej gorzka.
„Panował fetor”. Co zobaczyli opiekunowie i śledczy?
Z akt, do których dotarły redakcje, wyłania się obraz niepasujący do legendy. Jedna z opiekunek zeznała, że w mieszkaniu rzekomo „było brudno, zarobaczone, panował fetor”, a kuchenkę gazową trzeba było natychmiast odciąć, bo ulatniał się gaz.
Miało tam rzekomo również nie być pościeli ani łóżka, zdatnych ubrań – nic, co przypominałoby dom telewizyjnej damy. To opis, który trudno czytać bez ścisku w gardle, ale właśnie tak brzmią relacje ludzi, którzy w ostatnich tygodniach widzieli kulisy życia samotnej 93-latki.
Mieszkanie było brudne, zarobaczone, panował fetor, nie było ani jednej rzeczy nadającej się do ubrania. Naczynia były brudne, kuchenka gazowa uległa rozszczelnieniu i ulatniał się gaz - twierdziła jedna z opiekunek w zeznaniach, do których udało się dotrzeć PAP.
ZOBACZ TAKŻE: Kule ognia nad polskim miastem! Ludzie nie spali całą noc
Dziedzictwo, rachunek i pytania na przyszłość
Irena Dziedzic była perfekcjonistką do bólu, a jednocześnie bohaterką barwnych anegdot z epoki PRL. Jedni pamiętają ją jako pionierkę formatu, drudzy – jako wymagającą szefową, której trudno było dorównać.
Nie brakowało też wątków prawnych. Prokuratura Rejonowa Warszawa Praga-Południe w 2020 roku umorzyła śledztwo m.in. w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci – nie dopatrzono się przestępstwa. Suchy język postanowienia nie przykrył jednak pytań o to, jak doszło do takiego zaniedbania i czy system opieki potrafi chronić samotne, starsze gwiazdy, gdy gasną światła studia i znikają kontrakty.
Irena miała ogromny talent do robienia długów. Właściwie za nic w życiu nie chciała płacić. Kiedy jeszcze pracowała w telewizji, to oni płacili za nią, np. rachunki za telefon. Ale po tym, gdy nastała Solidarność i musiała się pożegnać z posadą, nie miał jej już kto pomagać. Nie była zbyt lubiana wśród sąsiadów, ani też wśród współpracowników w telewizji. W pewnym momencie za gaz i światło miała ponad 34 tys. zł. długu. [...] Pożyczała pieniądze od masy ludzi, ale nikomu nie oddawała. Właściwie chyba tylko ze mną się uczciwie rozliczała. Pamiętam, że musiała aż trzy przystanki jechać, żeby kupić pół chleba. Bo we wszystkich sklepach, kioskach i aptekach już wiedzieli, że nie płaci - twierdziła sąsiadka Iwony Dziedzic w rozmowie z Wirtualnymi Mediami.