Ulubieniec Polaków jest w poważnym stanie. Usłyszał DRUZGOCĄCĄ diagnozę!
Nie odpuszczam – to słowo wraca, gdy opowiada o jesieni, w której zamiast rozgrzewki usłyszał chłodny werdykt gabinetu. Kaszel, z początku zrzucany na dym i pośpiech, zaprowadził go do zdjęcia płuc, potem do sali zabiegowej. Zamiast boiska – światło lamp i krótkie zdania lekarzy: “Ma Pan raka”. To, co wielu by załamało, dla niego było tylko kolejnym wyzwaniem.
Diagnoza jak wyrok
Najpierw był kaszel, uparcie zrzucany na nawyk palacza. Z czasem stał się głośniejszy, aż bliscy wymogli prześwietlenie i dalsze badania. Bronchoskopia nie pozostawiła złudzeń: to złośliwy nowotwór płuca. Jesienią usłyszał, że guz jest nieoperacyjny, a czas może się skurczyć do kilku miesięcy – komunikat podany bez ozdobników, jak wynik meczu, którego nikt nie chce grać. W ubiegłym roku w październiku zdiagnozowano u niego nowotwór złośliwy płuca, którego nie dało się zoperować.
- Lekarz powiedział, że guz jest nieoperacyjny i mam cieszyć się każdym dniem.
Dźwięk tych słów wybrzmiewał długo, ale zamiast ciszy po syrenie – narastało pytanie, co dalej. To była chwila, w której stawka stała się jasna, a lodowisko zamieniło się w korytarz onkologii.
Charakter ulepiony na lodzie
Skąd ta niezgoda na kapitulację? Z szatni, gdzie uczyli, że gdy dostajesz cios, oddajesz dwa. Z lat, gdy w polskiej lidze grał ostro i skutecznie, nie unikając ostrych starć. 541 meczów, 313 bramek, rekord minut karnych – to nie są cyferki z kroniki, tylko zapis temperamentu, który nie pęka w zwarciu. W polskiej lidze Piotr Zdunek rozegrał 541 mecze, w których zdobył 313 bramek.
Byłem charakternym gościem. Od dziecka uczyli w ŁKS, że jak ci przywalą raz, to ty musisz oddać dwa... W hokeju musisz być charakterny, bo inaczej cię zniszczą.
Ten etos szedł w parze z osiągnięciami: król strzelców i klasyfikacji kanadyjskiej w Zagłębiu Sosnowiec, medale z Naprzodem Janów, Unią Oświęcim i Zagłębiem. To opowieść o napastniku, który prowokował, strzelał i uparcie zawieszał poprzeczkę sobie i rywalom. W sezonie 1988/89 w barwach Zagłębia Sosnowiec został królem strzelców i zwycięzcą klasyfikacji kanadyjskiej.
Kontratak: protokoły, dawki, milimetry
Gdy opadł kurz po diagnozie, zaczęło się planowanie jak przed serią play-off. W styczniu pierwsza dawka chemii potem żmudna radiochemia. W liczbach wyglądało to na metrówkę postępu: z 6,5 do 4 centymetrów, krok po kroku, tydzień po tygodniu. Dyscyplina stała się tarczą, a regularność – taktyką na przetrwanie intensywnego półrocza.
Podjąłem walkę. W styczniu zacząłem brać chemię. Po dwóch miesiącach radiochemii guz zmniejszył się do czterech centymetrów.
Serię domknęła immunoterapia. Po pięciu dawkach badania przyniosły wiadomość, która brzmi jak pierwszy raz wzięty oddech po ciężkim zmianowym: guz nie wykazuje aktywności. Horyzont wciąż wyznaczają kontrolne skany co osiem tygodni, ale dziś wynik jest po jego stronie. To nie euforia, to skupiona ulga i gotowość na kolejne sprawdziany. Obecnie stosuję leczenie immunologiczne.
Po pięciu dawkach okazało się, że guz się wchłonął, nie jest aktywny. Co 8 tygodni robię badania i na razie jest wszystko w porządku.
Echo trybun i droga, która hartuje
Telefon za telefonem, wiadomości, nazwiska sprzed lat. Z Sosnowca odzywają się koledzy z szatni, a kibice organizują cegiełki, zbiórki, licytacje i bieg. Ten szum wsparcia niesie go przez rytm terapii, przypominając, że drużyna jest większa niż skład na protokole.
Wiele osób wciąż o mnie pamięta. Dzwonią, oferują pomoc... Kibice sprzedawali cegiełki, organizowali zbiórki, licytacje, a nawet bieg, by zbierać pieniądze na moje leczenie. To cudowne i wzruszające.
Ta siła nie wzięła się znikąd. Pierwsze powołania w młodzieżówce w wieku dwunastu lat, ligowy debiut cztery lata później; skromne stypendium w ŁKS i premie, za które po roku kupił używanego „malucha”. Przeprowadzka do Zagłębia Sosnowiec i talon na auto, a potem zakręty losu: kolano, które wyrwało Calgary, i wypadek żony przed Albertville. Te ścieżki nauczyły go wracać do gry – dziś wraca co osiem tygodni, z tą samą czujnością i iskrą. Na koniec zostaje obraz: ekran aparatury, który milknie, i telefon, który znów dzwoni. Gdzieś w tle słychać krótkie „jest dobrze” – bez fajerwerków, z uśmiechem, który zna cenę każdego oddechu.