Szok na lotniskach! Tysiące lotów wstrzymanych i opóźnionych. Pasażerowie oburzeni
Wczorajsza niedziela w Stanach zamieniła się w podróżniczy horror. Tysiące opóźnień, komunikaty o „ground stop” (czyli wstrzymaniu odlotów), nerwowe kolejki do bramek i jeden rekord, którego nikt nie chciał bić: średnio 82 minuty czekania na Newark. Dziś pasażerowie wciąż leczą kaca po chaosie, a branża szuka winnych i… rozwiązań. Źródła mówią jasno: samoloty uziemione w USA to nie jednorazowy wypadek przy pracy, tylko objaw poważniejszego kryzysu.
Korki w chmurach – skąd ten paraliż?
Na amerykańskich lotniskach od rana do południa naliczono wczoraj ponad 2500 opóźnień, a dzień wcześniej – grubo ponad 5300. Najgoręcej było w Newark Liberty (EWR) pod Nowym Jorkiem, gdzie komunikaty dla podróżnych nie pozostawiały złudzeń: „liczcie się z czekaniem do północy”.
Średni czas zwłoki? 82 minuty – i rosło. Jeżeli ktoś planował przesiadkę, miał pecha – domino ruszyło w całym kraju. Powód? Mieszanka fatalnej pogody, niedoborów kadrowych w kontroli ruchu lotniczego i doraźnych „ground stopów”, które jak złośliwe iskry wywołują ogień w rozkładach lotów.
To jednak nie wszystko.
„Ground stop” nie bierze jeńców. Liczby, cytaty, daty
Niedzielny zator (26 października) to nie pierwszy taki sygnał z USA. Zaledwie kilka godzin temu Federalna Administracja Lotnictwa (FAA) musiała zatrzymać na moment przyloty do Los Angeles (LAX) z powodu braków kadrowych – krótki, ale bolesny „ground stop” odbił się echem po całej sieci połączeń. Według FlightAware, w ostatnich dniach 15–20 proc. operacji w węzłach jak Newark, LaGuardia czy Reagan National wpadło w opóźnienia, a media wyliczały tysiące spóźnionych rejsów dziennie.
„To efekt skumulowanych braków w obsadach i przeciążonych grafików” – alarmują urzędnicy. Przypomnijmy: już wiosną i latem system NOTAM (ostrzeżenia dla pilotów) paraliżował ruch po kilku awariach, a w lipcu i październiku pojedyncze linie – jak Alaska Airlines – wstrzymywały odloty przez własne usterki IT. Innymi słowy: kiedy jedna zębatka staje, cały zegar zaczyna się spóźniać.
Na ziemi obrazy mówiły wszystko: wężowe kolejki do punktów odprawy, dzieci śpiące na walizkach, pasażerowie odświeżający aplikacje linii jak feed na Instagramie. Dane w czasie rzeczywistym potwierdzały skalę problemu – na stronie FlightAware przy EWR świeciły się alerty o średnich opóźnieniach lądowań rzędu godzin i dłużej. A gdy wieża lub centrum kontroli wydają „ground stop”, maszyny lecące do danego portu po prostu nie dostają zgody na start z innych lotnisk – brzmi sucho, ale efekt jest bardzo ludzki: przesiadki przepadają, załogi przekraczają normy czasu pracy, a portfele podróżnych chudną o nieplanowane noclegi.
Co dalej: nerwowy tydzień i rachunek, który ktoś zapłaci
Eksperci są zgodni: jeśli nie przybędzie kontrolerów i nie odświeży się krytycznych systemów, „paraliż lotów w USA” będzie wracał falami jak zły serial. FAA już wcześniej ogłaszała cięcia slotów w Newark do października 2026 roku, żeby rozładować korki – to działa, ale tylko częściowo. Gdy dochodzą braki kadrowe czy pogoda, plan topnieje w sekundę.
Wczorajszy chaos może więc być zapowiedzią nerwowego tygodnia dla wszystkich z biletami przez Nowy Jork czy Kalifornię. Czy linie wyciągną portfele? Kodeksy przewoźników w USA nie są tak surowe jak europejskie EC261, ale elastyczne zasady zmiany rejsów i vouchery już idą w ruch.